Strona:Jan Siwiński - Katorżnik.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
Rozdział xxvii.

Warszawa.

W Warszawie miał już nastąpić koniec całej naszej biedy, to też Moskale tak, jakby żałowali, że się im tak łatwo wymykamy z ich szponów, próbowali, ale już po raz ostatni, dokuczyć nam. Umieszczono nas w więzieniu policyjnem, które w swojem rodzaju było gorsze od cytadeli. Więzienie to było brudne, ciemne, wilgotne; po ścianach ściekała woda, podłoga betonowa, piaskiem wysypana; stęchlizna, robactwo i wszelkie niechlujstwa szły na wyścigi. Po kilkudniowym pobycie w tej norze, wzięto nas i pod silną strażą odstawiono do konsulatu austryackiego. Gdyśmy przybyli do gmachu konsularnego, przyjęło nas wojsko austryackie, ułani, a Moskale pozostali za bramą. W kancelaryi przywitał nas konsul jako austryackich poddanych i oświadczył, że pod jego dachem nie mają już mocy do nas Moskale, aleć i to oświadczenie konsula nie zawierało wiele prawdy, bo tuż za nami pojawiło się dwóch sztabowych oficerów moskiewskich, którzy mieli być obecni przy protokołach, które musieliśmy składać w konsulacie austryackim.
Protokoły te polegały na tem, że mieliśmy się wylegitymować tem, że istotnie jesteśmy austryackimi