Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w pokoju pożyczonym, to po trosze w sieni; zmieniamy to i owo z bielizny, o ile wobec przemoknięcia plecaków i ich zawartości przebranie się ma jakikolwiek sens...
Na sali wesoło i gwarno. Najlepiej dostosowane do warunków są dwie ślicznotki węgierskie, które w białych bluzkach i ażurowych pantofelkach na niedzielny spacerek się tu wybrały; udała im się majówka! Poza tym jest kilku panów i poważnego oblicza Franz, przewodnik.
Po pierwszym gliwajnie — sit venia verbo — i my wzięliśmy udział w rozmowie ogólnej. Oczywiście, wszyscy zostają na noc, bo dziwy się dzieją na świecie: wicher się zerwał; jakby się cały kierdel cyganów obwiesił!... Ulewa tak potworna, że woda przez drzwi wejściowe do schroniska się wdziera! — huragan rwie na strzępy chlustające z nieba kaskady i w pył wodny je zmienia... Klnie się stary Franz, że w życiu nic podobnego nie widział!
— Co, panie Stanisławie, wyobraźmy się sobie teraz na koniku!
— Koniec byłby pięknie zapowiadającej się pańskiej kariery — odpowiada smętnie wódz.
Mam tedy prawo uważać się za bohatera, skorom zwiał tak sprawnie, — nie?
Osiemnaście godzin tak lało, osiemnaście godzin trzęsło się schronisko w swych zrębach. Już dobrze po południu nazajutrz odciągnął Franz ze smokowickimi gośćmi. Pozostał tylko jakiś profesor węgierski, który z towarzyszem na naszą Perć Orlą się wybierał. Tych na dole w temperaturze 24° pouczał