Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/73

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Olaboga: w błoto? w śnieg? w lód? Niech pioruny jasne...!
— Nie wywoływać wilka z lasu! — ostrzega towarzysz — słyszy pan?
Czekany zaczynają nam grać niesamowicie, elektryczność się wyładowywa...
— Burza nas złapie! Prędzej! — grzmi p. Osiecki.
Zaczynam się przewijać po głazach konika i — dalibóg — sprawniej to mi idzie, niż przypuszczałem. Wypróbowana moja właściwość: zaczynam być taternikiem, gdy strach mię obleci... Ale jakiż ciekawy ten koń! Choćbym okulał, przyjdę tu w pogodę: rozkoszna to musi być przejażdżka...
Zsiadamy z konia i teraz ankarier na dół! Burza siedzi nam na karku. Podmuchy wiatru rosną. Strefa śniegu się kończy: zaczyna lać pospolity deszcz. Woda chlusta po skałkach w przegony z nami.
Zbiegliśmy na dół, przemoczeni do szpiku. Pocieszam się tą filozofią góralską, co to mówi, że „do skóry to ono doleje, a ci bez skórę to nie przeminknie”. Uda się nam ujść burzy, czy nie uda? Jak na złość, obejście stawów fatalne! Uporządkowanie dojść w takich miejscach to chyba nawet subtelnej Ochrony Przyrody nie uraziłoby...
Oto i schronisko Teryego! Uciekliśmy burzy, która właśnie w tej chwili, piorunem się oznajmiając, jak jastrząb, na dolinę spadła.
Niemiła wiadomość na razie: miejsc w schronisku nie ma. Chyba, chyba, że na podłodze położą posłanie?
— Kładź, gdzie chcesz, bracie, nie wielka to przecie tutaj różnica... Zaczęło się wyżymanie szatek to