Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/39

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dopytywał, to mi szanować się każe i nie chodzić; na tom tu przyjechał? Zresztą, przypomina mi ją ból w ryzykowniejszych tylko rzutach.
Ruszamy dość późno, więc kroku trzeba przyśpieszać. Dzień ciepły, jasny. Z mozołem podchodzimy pod Liliowe. Długa, długa droga po zboczach Skraj niej i Pośredniej turni, Świnicy, Walentkowej, dłuży się nam dzisiaj jeszcze bardziej. Jedyna osłoda — soczyste śliwki z przepaścistego plecaka p. Jana; ale słusznie jest na nie skąpy: po jednej na maleńkich przystankach. Przy zejściu z Zaworów — omal nie potyczka z młodym byczkiem, który snadź po minie za toreadora wziął p. Wacława, bo siarczyście na jego całość nastawał. Obeszło się bez nieszczęścia.

Błotniste szlaki doliny Koprowej niecierpliwią moich szybkobiegów: uciekają mi. Na szczęście, osadził ich dobrotliwy, choć swarny tak dzisiaj potok; krótko mówiąc, mostu ani śladu! Wprawdzie ostrzegano nas, że wezbrane wskutek ciągłych deszczów wody poznosiły ławy w Koprowej, ale zazwyczaj ostrzeżenia takie przychodzą na pamięć dopiero w chwili, gdy ciałem się stają. Pół godziny przymierzaliśmy się do nastermanych bierwion, aż wreszcie — od czego może należało zacząć — wzięliśmy się do ściągania butów. Ba, ale jakże? — mam odwijać swój śląski bandaż? Za długie termedie: chlust do wody w bandażu! Zimna, aż nogi krzepną! Rwie przy tym, że całą siłą na czekanie opierać się muszę. Przeprawa daje jednak rozmaitość i tym tylko przykra, że po niej moje be-