Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/328

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

punktów oparcia brak oku. Jesteśmy, jak się rzekło, znacznie wyżej od właściwej ścieżki; zaczynamy się tedy powoli opuszczać po tańczących pod śniegiem kamieniach. Ten drobny wysiłek podciął mię nad miarę, więc znów siadam...
Robi się widno. Dojrzeliśmy z dala odcinek ścieżki, wiodącej tu na dół z ramienia Walentkowej, jeszcze przed oną prawdziwą kolibą. Mój Boże! jakże szczęśliwi byliśmy wczoraj na tym kawałku!
Widzi panna Karusia, że ja nie bardzo się entuzjazmuję tym odkryciem, — machnęła tedy rączką z gestem „co pan wart!” — i oznajmia, że idzie po pomoc; mnie radzi spokojnie tu poczekać. Właściwie poza tym odrętwieniem jakimś, źle się nie czuję, — przeraźliwie mi tylko nie chce się ruszyć. To też, choć potwornie zabrzmiało mi w uszach owo „przysyłanie ludzi” po mnie, człowieka zaledwie draśniętego tu i owdzie na kamieniach, — nie oponowałem; jest to miarą mego wyczerpania...
No, i powlokła się panna Karusia po zbawienie; powlokła po to, aby, jak się okazało, o jakieś paręset kroków ode mnie, również klapnąć w bezmocy na kamień.
Być może, że byłaby to już „ostatnia stacja”, kres naszej wędrówki, gdyby tak teraz targał nami wiatr, a mróz mu pomagał, — może zemściłyby się góry za niedocenianie ich grozy, za lekkomyślność, i słusznie, ale los pomógł: ranek wstał piękny, słoneczny, spokojny. Przy tym fuszerom szczęście zawsze sprzyja: gromadka studentów słowackich szła właśnie z Hali ku Zaworom; dopatrzyła ich się p. Karusia i zaczęła nawoływać.