Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/327

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

godzin! Na urwanie sześć sekund by wystarczyło, ale wpuść tu zefirki pod te batysty! — zmarzłaby mi panna niechybnie.
Śnieg to padał, to ustawał. Sądząc z ilości, jakie świadectwem po nim pozostały nazajutrz, dużą tam rolę grać musiało zmiatanie pyłu śniegowego przez wichurę ze spadłych już mas; dziwny to bowiem był śnieg: ot, piasek biały, gips... W każdym razie, z małymi przerwami, sypało nam w oczy tym piaskiem zwyż godzin trzynastu!!
Jakaż to antyteza do onej nocy pod Czarnym Szczytem! Tam po wymyślnej uczcie — estetyczne rozkosze na kanwie cudów przyrody, tu — potworny, głupi, miażdżący nudą i jednostajnością — biały grób!
Było jeszcze ciemno, gdy wypełzliśmy nad ranem spod kamienia. Źle: przeraźliwe robię odkrycie: duchem jestem niby trzeźwy, ale tak potwornie opadłem z sił fizycznych, że z trudem trzymam się na nogach: drżą mi kolana jak w febrze; w łydkach, w udach jakieś osłabienie mięśni, jakby z waty to wszystko było, przy tym z waty, która umie — boleć...
— Nie, panno Karusiu, świata ja dziś nie zbawię! — i siadam pokornie na kamieniu.
Panna Karusia też nieswoja, też skarży się na ucisk w skroniach, ale o ileż zwrotniejsza ode mnie! Ha, — młodości cześć!
Gdzieś zza świata przedzierają się do naszej dolinki pierwsze brzaski budzącego się dnia. Zaczynamy się rozpatrywać za ścieżką. Ale śnieg — niwelator zdemokratyzował wszystko: wszędzie biało,