Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/322

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chnąć głęboko. Staje i towarzyszka, ale fanfarę wydzwania zębami.
Ba, — ma przecie pod tą wiatróweczką tylko leciutką wyciętą bluzkę na upał...
Już powyżej kostek brniemy w pokładach suchego śniegu. Burza huczy nad głowami, a mgły zawaliły dolinę do dna! Myśleć w tych warunkach o szukaniu wejścia wprost do góry na Liliowe — to dzieciństwo. Wolimy już iść dalej spodem doliny, aż tam, w Wierchcichą, ku ścieżce idącej na Liliowe od Zaworów... Dwie, trzy godziny drogi przybywa, psiakrew!
Coraz bielej, coraz zimniej, coraz strasznej! Mamy już mróz: sople się formują na skalnych okapach, szkliwo powleka kamienie. Czekan trzymam za drzewce, bo żelazo parzy i — oto — skorupa lodowa narasta na drzewcu. Czucie tracę w palcach... Godzinę temu mieliśmy smętnawy wprawdzie, ale możliwy dzień; teraz — całkowita zima! Po dwu tygodniach wymarzenie pięknych i ciepłych! Wprawdzie, kraj cały tej nocy odczuł gwałtowny spad temperatury, ale tu — to kataklizm po prostu.
Po dwóch — trzech godzinach szału, śnieżyca sfolgowała nieco. Pada niby, ale uczciwie; wiatr przestał na chwilę zamiatać... Burza poleciała dalej... Doszliśmy wreszcie do Wierchcichej. Ładnie tu być musi: potok wąwozy sobie pożłobił i kaskadami się rzuca; mimo ciężkich warunków, nie podobna się nie popatrzeć. Przewiało na chwilę; jesteśmy pod Zaworami... Uratowaniśmy!
— Nie mamy po co pchać się na same Zawory, wszak ścieżka na Liliowe idzie wyżej, w przeciw-