Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/321

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

głem ja przed godziną ramieniem po dnie podróżować, może ona choć kolanka zamoczyć...
Teraz dopiero poczuliśmy się w niebie; ścieżka jak złoto... — czemuśmy się tam czaili u tego mostku! Mapa stara, a znaki nowe.
Aliści w czasie, gdy byliśmy zaaferowani skakaniem po błocie i przeprawą przez potok, aura zgoła niepolitycznym oddała się ewolucjom: najprzód temperatura spadła chyba do zera, następnie mgły powyrastały na czubach i mam wrażenie, że tałałajstwo to na dół się opuszcza; wreszcie zaczyna zacinać krupa, która wraz w zadymkę przechodzi. Jest godzina pół do jedenastej, zanotujmy to sobie...
Chuchając w ręce, przyśpieszamy kroku, ale serce moje wnet to spostrzegło i — ostrzega... istotnie bowiem dno doliny zaczyna się tu wybitnie podnosić; idziemy pod górę i pod wiatr.
Naraz błysk, błysk! — grzmot jeden, drugi, dziesiąty i — ot — mamy! — Burza śniegowa! Wicher się zerwał i dech w nas zapiera...
— A po co pani wiatrówkę brała, panno Karasiu? — próbuję żartować.
Zaczynamy piekielny lot przeciw świszczącemu wichrowi z głowami jak u jeleni idących do ataku, — a gromy gwiżdżą nad nami! Ręce i nosy karmazynowych nabrały już barw. Zimno, a pot mimo to oczy mi zalewa...
— Panno Karasiu, zwolnić musimy troszeczkę: dusze potracimy!
I odwracam się po raz sto piąty wstecz, by odet-