Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/313

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

łem z kompanką, bo nawet wiatrówkę niechętnie brała do plecaka: po co? — upał straszyć? W zapale jednak przekonywania lekkomyślnej panienki, zapominam sam zabrać: przewodnika, latarki elektrycznej i... jedzenia. Ku pohańbieniu swojemu muszę podkreślić, że nic tu gwoli zabawie nie przesadzam... Gdym się spostrzegł w drodze, że plecak za lekki, nie chciało mi się już wracać; zresztą, Podbańska nas wieczorem nakarmi, a po drodze to i malinkami można żyć... Zobaczymy, jak się ta nierozwaga później na nas zemści!
Jak konie spłoszone, biegniemy przez dolinę; Liliowe mię nieco osadza; serce wypukuje miarowo: wolniej, wolniej! Ale z tamtej strony przełęczy znów przyśpieszamy kroku. Mimo to nie za rychło znaleźliśmy się na Zaworach; tak to powolne podejścia pod górę niweczą dobre chęci moje. Wobec tego bez odpoczynku sypiemy na Cichy Wierch.
Genialna myśl przychodzi mojej towarzyszce:
— Na Cichym pan przecie był... Po co nam szczyt? przetrawersujemy zboczem do następnej przełęczy.
Jam w górach zgodny, byle mi kto do domu wracać nie kazał: trawersujemy więc.
— Panno Karusiu! pomysł był kapitalny, ale dzień widać feralny... Pnijmy się na przełaj ku szczytowi, bo te płytki — do diabła! — Do Wierchcichej nas spędzą!
Ugryzło p. Karusię niepowodzenie, ale przeprosiła się ze szczytem. Kosztowało nas to nieco mitręgi i moc fatygi.