Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/312

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

przychodzę do smutnego wniosku, że... czas mi już na strych!
Dziesiątki lat już kompromituję jednego z najwybitniejszych diagnostów polskich, nie żyjącego już dzisiaj, który po szeregu nasłuchów i opukiwań, powiedział mi krótko: „Góry to nie dla pana! — wyżej od drugiego piętra pan mieszkać nie powinien”. Ja zaś, gdyby tak zsumować moje drogi do góry, pono do nieba jużbym od owego czasu zaszedł — i jeszcze się nie daję; nie daję na złość temu, wielce szanownemu zresztą, człowiekowi, który tak lekkomyślnie mógł mnie pozbawić tylu uciech życia!... Dlatego to kuszę i teraz właśnie pannę Karusię:
— Idziemy, proszę pani, na Wielką Kopę Koprową, dobrze?
Nie miałem jeszcze wypadku w licznych wycieczkach wspólnych, by p. Karusia przeciwstawiła się jakiemu górskiemu poczynaniu. Bez namysłu więc odpowiada:
Idziemy, panie, na Wielką Kopę Koprową.
Zdradzę po cichu, że już przed dwu laty szliśmy razem na ową Kopę, ale nas wtedy wicher niemożliwy spędził. Tym też przekorniej weźmiemy się do niej tym razem! Droga to dość długa, jak na wrzesień, bo i Krzyżne Liptowskie mieliśmy w planie, więc już w przeddzień znajdujemy się na Hali, by podejście mieć krótsze; zresztą rozkładamy zabawę na dwa dni: nocleg w Podbańskiej.
Ranek rekordowy! Czternasty dzień z rzędu przecudnej pogody w Tatrach; zapomnieliśmy, co to zimno, co deszcz... Walkę formalną stoczyć musia-