Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/31

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

boczenia ciała, musiało spowodować klasyczny młynek naokół czekana z przodem nogi na jego drzewcu. To też, objechawszy dokumentnie drzewce, zdjąłem sobie, jak rękawiczkę, skórę na przestrzeni od kolana po kostkę.
W pierwszej chwili wszystkie planety naszego systemu stanęły mi w oczach, bo, oprócz piekielnego bólu, oszołomiło mię stracenie równowagi i mimowolny lot, — ochłonąłem dopiero, gdy p. Jerzy, obmacawszy mi nogę, oświadczył, że cała, bo „jakoś nie chrupie”... Ale wstać? — olaboga! — nie podobna: z bólu, jak wilk zawyłem. Nie tyle uderzenie boli, choć potężne, ile głębokie zdrapanie skóry, mniej w skutkach groźne, ale boleśniejsze bodaj... Za każdym poruszeniem poszarpana o drzewce bielizna razi mi ranę i do sykania zniewala. Uderzenie było tak mocne, że druga noga skaleczona również, chociaż nią tylko o własny napiętek pierwszej stuknąłem! No, ale wstać mimo to trzeba: dźwigam się, szepcąc dla otuchy przez latające jak w febrze zęby:
— Jakie to szczęście, psiakrew, żem ja choć gnatem w czekan trafił! Bo gdybym go minął...
— Panie, w te pędy na dół, bo Osieckiego zgubimy! — woła p. Jerzy.
Racja. Szczękając tedy zębami, już z bólu, nie tylko z zimna, puszczam się za towarzyszem z ciupagą już w garści, ale bez krzty animuszu, który zgubiłem gdzieś w upadku: idę, jak zrezygnowana ofiara musu, mokry od potu, minio zimna. Jeszcze dość stromo, jeszcze kuć piętami trzeba — a moż-