Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/30

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wzgardzoną ciupagą i nawołuje mię do pośpiechu, bo tamten zbytnio nas odbiegnie. Mimo zimnej mgły, spocony jestem jak mysz... Wybijam sobie dołki piętami, ale bez kija w garści, niby jaź w saku się czuję.
Naraz, genialny mi pomysł przychodzi do głowy!
— Panie Jerzy! — wołam — niech pan mi czekan nadstawi: jadę na pana!
Samobójczy pomysł, lekkomyślna aprobata. Ale byłże czas zastanawiać się nad pomysłami, skoro tamten nam z wiatrem w przegony uciekł, skoro noc czarnym płaszczem otuliła już świat? Widzę, wraża p. Jerzy koniec czekana w śnieg i słyszę:
— Gotowe!
Siadam tedy na śniegu i w braku kija biorę z wrodzonym mi sprytem dwa ostre kamienie w ręce, mają mi one służyć za środek utrzymania równowagi w zjeździe, no, i środek hamowania lotu. Piętami zaorywani się w śnieg; niepodkuty, niestety, trzewik wyślizguje mi się zaraz po dwu metrach ze śniegu, a jeden z podporowych kamieni trafia na zlodzenie. Skutek taki, że tracę równowagę i zaczynam nieprzewidziany w programie zjazd na łeb, na szyję, jak to się obrazowo mówi. Lecę!... — tylko, że nie w zamierzonej pozycji: oczywiście, chciałem podeszwą trzewika trafić w drzewce — trafiłem zaś przodem podkolania; szczęściem, pionową pozycję przybrała mi noga w chwili zwarcia z czekanem. Chrupnęłaby bezwzględnie, gdybym nią w tym rozpędzie poziomo był uderzył, na krzyż... Jednocześnie chwyciłem instynktownie ręką za czekan, co oczywiście, wobec pewnego już wy-