Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/302

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

półka, trudniejsze jedno podciągnięcie na blok i — szczyt!
Pod nim dopiero jenerał sięgnął po linę; bez ubezpieczenia puścić tu pań nie chciał, oczywiście, poza fenomenalną córą Eskulapa... Mamy godzinę 4-tą; półszóstej godziny pracy w pocie czoła i nie czoła... Porównać to z jakimiś 3½ godzinami oficjalnego przewodnika! Diabli niech buty zelują tym autorom! — prawda, są to wymiary czasu dla lepszych majstrów od nas.
Pierwsza rzecz, flirt bez drutu z p. Władysławem, z którym od dwu niemal godzin straciliśmy już kontakt. Czy się ucieszył, że nas „już” tu zobaczył, — wątpię... Chciałaby małżonka jaskółką ku niemu sfrunąć, ale...
Mimo, że późno, pół godziny zabawiliśmy na szczycie, bo widoki wprost niebywałe; komentuje je p. jenerał i krasi wspomnieniami z dawniejszych swoich przeżyć, — żyć nie umierać! A jednak trzeba na dół. I — o dziwo! zmalały jakoś trudności drogi: już po 40 minutach byliśmy na tarasie, małżonkowie mogli się powitać. Źle: p. Władysław bliski już jest samobójstwa: kurierka nauczył się na pamięć, w butelczynie nawet łyku dla mnie nie zostawił, tak się musiał rozgrzewać; wreszcie, sprzeniewierzył się małżonce, bo z zimna i z nudów spacerować już zaczął... Dzielimy się przeżytymi wrażeniami, dojadając resztek wyznaczonych na dzisiaj porcji.
Kwadrans na szóstą, a tu długa jeszcze droga, droga, na którą, idąc do góry, półczwartej zużyliśmy godziny; niechby dwie teraz, to i tak godzina bę-