Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/297

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nie opuściła oczy na filigranowe swoje pantofelki...
— O, to gorzej.... — zasępił się dobry jenerał; — mimo to pójdzie pani z nami. Proszę się szykować na jutro.
I w ten sposób powiększyła p. Cesia grono naszych aniołków. Gdy już później sprzeniewierzając się niewieście, opowiedziałem p. Mariuszowi jak to ona walczyła z sobą przed decydującym krokiem, jak „zazdrościła okutym jego butom, że chodzą na wycieczki” (własne określenie panienki), rozrzewnił się ten zahartowany człowiek: przyznam się, że i ja też... Entuzjazm taki młodej dziewczyny przemówi do duszy każdego miłośnika Tatr, — nie prawda? Szkoda tylko, że inne entuzjastki mniej są rezolutne i krępują się dolskimi przesądami „wypada, nie wypada”.
Po operacji z lemoniadą pniemy się wesoło do góry. Idziemy drogą p. Zaruskiego najracjonalniejszą chyba, bo wprost w żlebisko na wschód od Mnicha, oddzielające go od dolnych urwisk posadu Cubryny. Gruby piarg zaściela drogę, to też jest nieco nużąca i nudna. Źle mówię: byłaby nudna, gdyby żywe czynniki nie umilały jej szalenie. Ale jakże się nudzić w takim towarzystwie, mimo, że ciężko, że pot zdążył już przepoić każde włókno szat?
Jenerała, któżby w Polsce nie znał? P. Cesię poznaliśmy już. Dwa słowa jeszcze o dwu pozostałych stadłach. Państwo doktorostwo — to sympatyczni ludzie, którzy przed tygodniem zdobyli z jenerałem Zamarłą Turnię... nie od południa. On — od kilku lat już ginekolog, ona kończy właśnie studia z tej sa-