Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/274

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

granią Wideł, ot, Kiezmarski z uczepioną u czuba chmurką, fantazyjnym piórem, ot, Durny, ten Durny, co dwa lata temu tak srodze się z nami obszedł! A tam obie Ławki Miedziane... Snują wspomnienia ze wspólnego zdobywania tych fortalicji obaj moi morowcy, — jam w tych okolicach w przeszłość niezamożny, więc z zadrością słucham... Za późno już do czynu, za późno: straconego czasu we sto koni nie dogoni! Myślą tylko tam mogę polecieć —
Na szczyt Jagnięcego wbiegliśmy i ze szczytu zbiegli, niby kozice śmigłe (z kozłami, ani rusz, porównanie mi się nie klei), poczem puściliśmy się na dół w dolinę Jagnięcą. Droga, miła przez samą dolinę, staje się mniej przyjemną, jak zresztą zawsze, na zejściu z progu do Kiezmarskiej. Kuśtykam na niej tym bardziej niepewnie, że dokucza mi jakoś paluszek w plugawym chodaku nowego znowu kroiskóry zakopiańskiego — bodaj się na Osobitą przez pokrzywy przeleciał!
Mamy wreszcie schronisko przy Kiezmarskim Stawie. Budujący przykład samopomocy społeczeństwa węgierskiego: w lipcu się spaliło i — oto — odbudowane już, a piątego września — poświęcenie. Być może, owo spalenie całkowite nie było, ale w każdym razie poważne; pośpiech więc amerykański! Jak mi gdzie indziej mówiono, całe społeczeństwo rzecz wzięło do serca: banki, instytucje, kupcy Węgrzy, Niemcy, — wszystko pośpieszyło z pomocą Towarzystwu Karpackiemu i w parę tygodni schronisko otwarło podwoje. Motyw „między wierszami”: szło o to, aby nie dać Czechom