Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/254

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

lić się uwieść na manowce? Jak w las się zaszyjemy, to gorzej tu być może nocą, niż w owym lesie pod Żółtą Turnią... Nie; walmy z powrotem w pokrzywy!
I trochę po skraju lasu przez sucharze, trochę przez one niesamowite plantacje, niby pająki po pochyłej ścianie z nogami na różnych poziomach, pchamy się do góry szlakiem jaru... Szlak się trochę wykręca na prawo i łysnąwszy nam z lewa na zakręcie dwoma z niemożliwej stromizny lecącymi potoczkami, niby siklawami dwiema, sam łagodnieje, gdyż łoże potoku tu bystro się podnosi, ściany wobec tego maleją, i w pewnym punkcie znajdujemy się na poziomie łożyska; jednocześnie i koryto potoku się znacznie oczyszcza.
Przychodzimy do wniosku, że lepiej już teraz wspinać się po jego progach — i włazimy w wodę. Akrobatyka niebywała: kroki cyklopowego typu, to znów typu małpek, skrobiących się tylnymi łapami za ucho; czasem na prożku człek kolano musi w wodzie utopić, bo nie wlezie inaczej... Ja jeszcze, longipeda, pomagam sobie niekiedy tym, że jedną nóżką idę na wschodzie, drugą na zachodzie — ale towarzyszka moja, krótsza wybitnie, w pół męskim pół damskim obleczeniu, jak szła po tych chrustach, jak idzie w wodospadach, jej tylko o to pytajcie...
Baczność! tu znowu łoże sucharstwem zasłane; znowu na boczki wyłazić potrzeba! Pokrzyw za to jeszcze więcej, o! pokrzyw je, Panie! Diabła tam! proste są jak świece na sabacie czarownic... Więc zaczynam... karczować! Idę i przed sobą, czeka-