Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/253

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

I z różnych to epok padlina; są tu pnie zbutwiałe przez wodę przeżarte — to melodie przeszłości; są i w średnim wieku, z kory obłupane i obślizgłe, jest i młódź secesyjna, suchymi kikutami łechcąca po łydkach śmiałków, co w „pięknym” tym wąwozie drogi na szczyt szukają... Pod całym tym hultajstwem szumi sobie zalotnie potoczek, z progu na próg siklawkami skacząc, a, co ciekawsza, znaki zielone na progach potoku! — a więc to droga normalna! Ładna droga!... I jakże tu się trzymać tych znaków? Po stertach drzewa spacerować? Małpą przecie nie jestem...
Lazło się, skakało, ślizgało, zapadało, darło odzienie, kaleczyło nogi i ręce, póki było można, — ale nec Hercules contra plures: pal diabli, pani Eugenio, smarujemy do lasu z tego wąwozu! Ale jak wyjść z jaru? Ściany trawiaste, strome, chorrroba, jak ściany tumów gotyckich, — a na dobitkę, porośnięte — śmiejcie się i płaczcie zarazem! pokrzywami!! Plantacje, do kroćset? Włókiennictwo pokrzywne chcą tu kultywować? I próbuj tu, człecze, iść w takim paskudztwie! Przedzieramy się przez te niwy zapowietrzone, pniemy w pocie czoła na stromy bok — i jesteśmy w lesie, o parę pięter wyżej. Odetchnęliśmy...
Ale las — Boże, piorunami go ukarz! — też podszyty trupami smreków poschłych. Przedrzeć się miejscami nie sposób; próbujemy wymijać, ale wichry tu widać hulały i w skrajne biły drzewa, bo właśnie nad jarem — cmentarzysko! Omijanie odpędza nas od znaczonej drogi i w głąb lasu spycha, a czyż podobna tu, na odludziu, pozwo-