Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/242

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wprost sfrunąć na nią! Mam wrażenie, że nie żadna jaskółka, ale wróbel pospolity we dwie minuty byłby na dole, a stamtąd do stawku, albo ja wiem, może kwadrans, może dwa... I w tych warunkach mam z powrotem na Krzyżne lecieć? i całą litanię piargu na dół odrobić? Buntuje mię kusiciel; toć wyraźnie pisze Chmielowski — szkoda, że nie mam czasu sprawdzić — że na Pańszczycę zejść można stromymi zboczami dowolnie; toć jeszcze wyraźniej mówił mi Płoński, że przed paru dniami właśnie tak schodził. Mam się zastanawiać? Wprawdzie, obiecywałem pani Janinie przez Krzyżne wracać, bo Płoński kamieniami straszył w żlebie, przez który schodził, ale cóż mi kamienie zrobią, gdy idę sam? Pal pies! zblaguję co, wyłgę się! — nie pierwszyzna mi to...
Buch do żlebu! Ale nie za szczytem, na północno-zachodnim odcinku grzbietu, jeno przed szczytem, między nim a pierwszym garbem, co mogło już za południowo-zachodni odcinek uchodzić. Ta subtelność nie jest wynikiem pedantyzmu pióra; ta subtelność jest tu właśnie wszystkim; bo szatan nie dopowiedział mi, a sam nie sprawdziłem, że przewodnik poleca żleby na północnej części grzbietu, tymczasem tu... — diabli niech płaczą nade mną!
Zrazu mój żleb, jak po maśle, sprowadza: widzę się już za 3 kwadranse przy stawku. I śmieję się z mego informatora: po kiego licha on w spadające kamienie gdzieś lazł? — tu twarde wszystko jak opoka!
W miarę opuszczania się jednak żleb nieprzyzwoicie się pogłębia; wolę już po ściankach się grze-