Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/241

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Panie to jabym był skusił, jako, żem wąż podstępny, a tak pani Janina, jak i jej córa, zbyt odporne na pokusy skalne nie są, — ale inżynier ma niesłychanie ważne powody do pośpiechu: żona go czeka... A mnie moja? — mój Boże, jaki ja potwór jednak jestem!
Odradzają mi panie, wstydzą, urągają; nic: giez szczytowy mię ukąsił! — lecę sam. Musiałem tylko przyrzec, że niepewnych zejść nie będę próbował: wrócę przez Krzyżne. Towarzystwo poczeka na mnie przy herbatce, u Stawku Czerwonego. Zastrzegam tylko, by dłużej, jak godzinę nie czekano, bo... bo... różnie w drodze bywa...
Zostawszy sam, biegiem niemal puszczam się ku szczytowi. Mówił mi p. Stanisław Płoński — a był tam przed paru dniami z panną Aliną i drugą podobną jej amatorką — że do szczytu jest 20 minut drogi; przeznaczając więc godzinę na tę dygresję, nie sądziłem, bym fantazjował...
Tymczasem...
No, przyznać muszę, że takiego wichru, jaki mię chwycił na progu wędrówki, wrogom nie życzę; czekan musiałem ostro w garści trzymać, by mi go wiatr nie wyrwał! W tych warunkach 3 kwadranse pchałem się do szczytu, na którym dumnie dzisiaj powiewa płachta jakaś podejrzana; co ona tu robi? — zresztą, strzęp to tylko, przez wiatr poszarpany...
Odpoczywać w takich okolicznościach nie myślę: biorę się ku odwrotowi. Aliści szatan-uwodziciel na tę tylko chwilę czekał: jął mi podstępnie palcem wskazywać na dno Pańszczycy. W pięknej słonecznej poświacie aż lśni przedeptana ścieżka; zda się,