Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

westchnienie, chwile, cały groźny łańcuch szczytów... — szalały...
Godzina ósma miała być probierzem; przewodnicy bowiem z pierwszej partii po 4-ej powinni byli być na górze, jeżeli los zrządził, że kompan nasz nie żyje, transport długo trwać nie będzie: „ Die Todten reiten schnell” — mówi poeta; ciało na linach spuszczą zawinięte w koce; jeśli zaś zaczną się opóźniać, to wygrana: ostrożnie ofiarę sprowadzają, czy znoszą. Otucha w nas wstępuje, bo już dziewiąta, dziesiąta, a o nich ani słychu...
Niecierpliwość się wzmaga: coraz ktoś odgłos rzuci w próżnię i oddźwięku nasłuchuje, — coraz snop światła poleci z latarki i od mgieł się odbije, — nic... nic... Ciemnica kompletna, choć tam, za ścianą mgieł, pono blady księżyc od czasu do czasu spozierał na trzy grupki ludzi, co, jak pająki jakieś nocne, czepiali się po skałach, by się wreszcie w jeden skupić pochód. Tam ci to bowiem teatrum się odgrywa, myśmy widzowie tylko, niemi i ślepi tymczasem...
Co się tam działo właściwie, odtworzyć sobie można z ułamków tylko nie zawsze z sobą zgodnych opowiadań; nic ci ludzie przecie uzgadniać i ustalać nie mogli: Każdy zdawał sprawę, jak mu się zdawało, że było, jeżeli jednak przebiegu wypadków ściśle nie znamy, to smutne wyniki leżą jak na dłoni, aż nadto jasne, aż nadto jaskrawe...
Doktór nasz, gdy na bezludziu na gładkich skałach z na pół przytomnym, wciąż sennym pupilem został i to w pozycji, której zasadniczo zmieniać