Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/221

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

znów zapadł w om diecie... Poczeka? na co? — na nią może, która nachylona w tej chwili pożądliwie, na blade jego czoło ponury cień rzuca? Straszna była chwila... Co wywołało awanturę nie wchodzimy w to... bo i po co?.
Doktorowi udało się jakoś usiąść w stromej gardzieli żlebu i stopami weprzeć się w nierówność skały, nogami przyciskał chorego do zimnego posłania, ale dopiero po powrocie Spitzkopfa, którego wysłaliśmy na Klimkową Przełęcz po pozostawione, a potrzebne teraz rzeczy, udało się jako tako poprawić sytuację. Doktór już skonstatował, że oprócz silnych uderzeń sześcioma coś kamieniami w różne okolice ciała, złamań żadnych nie było. Czaszka tylko obficie broczy, ją bowiem złośliwie rozorał jakiś padalec, werżnąwszy się, na szczęście zresztą nie głęboko w kość; ale i to broczenie powoli ustaje. Poza tym potężny szok rozstroił biedakowi mechanizm oczny: podwójnie widzi przedmioty, pociesza wszakże doktór, że to objaw przemijający...
Cóż dalej robić? Uradziliśmy, że doktór pozostanie z chorym na miejscu, my zaś ze Spitzkopfem biegniemy na dół po ratunek. Zostać nam tu z p. Eugenią nie ma celu: cóżbyśmy bowiem pomogli? Spitzkopf tak czy owak, wraca tu za pięć godzin z kocami, jedzeniem itd. Bo twierdzi — tu znów nieusprawiedliwiony jego pesymizm, — że pogotowie przyjść dopiero może za dwadzieścia dwie godziny, gdyż jutro dopiero o świcie będzie mogło ruszyć. Ładna perspektywa... — na niczym zresztą nie oparta, bo co jak co, ale ratunek w górach trak-