Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Zabit! zabit! — woła już nie po niemiecku przerażony Spitzkopf — ja temu nie winien!
Ten tak brutalnie wydany w tej chwili werdykt śmierci — zmroził krew w żyłach, dusząca zapanowała cisza... Staliśmy jak skamieniali wszyscy... Bezwzględnie byłem przekonany, że chłopiec nie żyje... Kurcz dziąsła mi ścisnął, zakomenderował ktoś:
— Na dół! ratować!
Otrzeźwiał Spitzkopf, kocimi ruchy ześlizgnął się po ruchomym podłożu i uchem przywarł do piersi ofiary...
— Dycha, dycha jeszcze! Herab, Herr Oberarzt! — woła kilku językami naraz.
Zsunął się powoli i doktór. Próbują usunąć rannego z drogi kamieni przynajmniej, trudna to jednak sprawa: jesteśmy w najstromszej części żlebu. Stopy człek poziomo nie ustawi, — jak tu kłaść chorego? A toć i złamania może jakie są?
Pierwsza rzecz, ustalił doktór, że ranny żyje, ciężar spadł nam z serca, ale, ale... sformułować nawet obawy czy nadziei boi się człek, by w złej godzinie słowa nie wymówić: i kpi się z przesądów i tajemniczej władzy ich się ulega.
Po pierwszym zamroczeniu młody nasz towarzysz powrócił na chwilę do świadomości; majaczył częściowo, widział się na jakimś parowcu, pytał dokąd płynie?... — ale jednocześnie przepraszać zaczął, że kłopot nam taki sprawił, prosił, abyśmy szli na szczyt, a on tu... poczeka... grzeczny, delikatny, subtelny chłopiec w obliczu śmierci nawet... A śmierć ta czaiła się widać, mimo wszystko, bo