Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/216

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wstrzemięźliwy, nawet, rzekłbym, skromny. Znudzisz się tu z takim w górach?
Wracajmy atoli do rzeczy. Baczność! Kominek jakiś, no, ustąpmy zresztą: korytko parometrowe, biegnące między pionowymi skałkami. Spitzkopf przeszedł tędy, nie oglądając się nawet. Ale p. Eugenia sztukuje się swymi kończynami jak może, i przychodzi do wniosku, że — nie może...
Po raz pierwszy rozwija Spitzkopf linę i rzuca węzeł p. Eugenii, ale nie zapytał nawet, czy ta niewiasta umie choćby się przewiązać, a niewiasta nie zna właśnie manewrów linowych i odrazu strzeliła bąka; szczęściem wprowadziliśmy sami korekturę. Czy powinien przewodnik tak mało dbać o klienta? Nie robię mu bynajmniej wyrzutów, podkreślam tylko metodę prowadzenia. Inaczej to robią przewodnicy nasi.
Frrrr! — i wytarła już p. Eugenia komin, przychwalając sobie, że to wcale miłe zajęcie. Drugi idzie doktór: zręczny ten człek bez liny dał sobie radę, nie przeto, iżby doświadczonym był taternikiem, nie! — i dla niego to pierwszyzna, ale silny, sprawny, smukły, odważny, przytomny, spostrzegawczy, długoręki, długonogi, — potrzebaż jeszcze więcej?
Trzeci iść powinien p. Stanisław, bo w takim szeregu szliśmy dotychczas: ja do góry zawsze w ariergardzie... Duch jakiś dobry czy niedobry podszepnął mi propozycję:
— Panie Stanisławie, trzeci ja pójdę. Pan młodszy, zwinniejszy...
— Z przyjemnością...