Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ale nie mnie! Michał miał swoją młodość w Tatrach — ongi, ja spóźnioną moją teraz przeżywam; nie rozumiemy się przeto. Tak spłowiały lowelas, gdy przy pięknej kobiecie szczęśliwszego rywala zobaczy, czy będzie go zachęcał, pobudzał, podniecał? Człowiek — człowiekiemby wtedy nie był... Więc też Michał obrzydzał p. Stanisławowi Baranią Przełęcz, straszył, urągał..., ale, że logiczny to jest chłop, więc nie tylko poniechał wstrętów, widząc czczość swych wysiłków, ale błogosławieństwo nam nawet rzucił na drogę. Pani Eugenia robiła dobrą minę, przeznaczeniem jest wszak kobiety: nie opuszczać męża. Dlaczego doktór nam nie dotrzymał, nie wiem, ale mam go za wytłumaczonego, bo na pewno i on nie wie, dlaczego...
Rozstaliśmy się tedy. Perypetii ciekawej drogi przez Baranią Przełęcz opiewać nie będę. Wspomnę tylko o kilkunastu metrach, które i tu wyrastają na problemik: łańcuch pod lodem, bo cały niemal żleb skorupą obmarzłego śniegu przykryty; pionowa ściana na prawo w tym miejscu absolutnie bez chwytów; lód na dwa cale do niej podbiega; spadające kamienie pozaklinowywały się w szparze. I po tych, oto, kamykach, jak po szczeblach Jakubowej drabiny, dymaj, człowiecze, do góry! Nietrudne to wszystko, jeśli szczebel ze szpary nie puści, ale niechno się wymknie, psiakość, — pisz, duszo, na Berdyczów!
Przeleciało beztrosko trzech studentów, śmignął za nimi i mój towarzysz, nimem go zdążył osadzić, — ale sam nie głupim: dziury półłokciowe zacząłem rąbać w lodzie i w nich się utwierdzać...