Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/209

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Stawem. Otoczenie tu tak wspaniałe, że zapomnieć wprost można o świecie! Poezją tedy przesiąkł człowiek na wskroś... — czy dziw, że kiedy wieczorem piękna Elwirchen, wicegospodyni przybytku, jęła nas czarować wdziękiem osiemnastu swoich wiosen, rozkrochmalił się z nas poniektóry? Jak mgiełka wieczorna spłynęła niespodziewanie, jak róży zapach, jak skrzydeł motylich wiew... Wie szelmutka, że się podoba — osiemnastolatki są w ogóle domyślne — wie... Mimo to robi minkę niewinną i jedwabie długich rzęs na rozigrane ślepki opuszcza... Przekomarzam się z małą:
— A jak to po węgiersku będzie: „masz ładną buzię, dzieciaku?”
Zapytaniem odpowiada:
— A jak jest po polsku: „ja o tym wiem”?
— Spać po pięćkroć! — rzuciłem otoczeniu oschle, choć głos mój myśli kłamał... Tak przezorny taternik, gdy na płycie bez chwytów się znajdzie, wycofuje się rozumnie z niebezpiecznej pozycji, — prawda? Cofnijmy się tedy i my, choć tu na chwyty pewniebyś się nie skarżył, taterniku!
W uwielbieniu dla natury, nie tylko martwej, kładłem się spać tego wieczora.
Ranek czwartkowy nad Zielonym Stawem, mało powiedzieć, piękny, — bajeczny! Lazur u góry, szafir u stóp, wszystko, rzekłbyś, przepojone pięknem... Ciepło, a jednak jędrne oddechy przestrzeni orzeźwiają ciało. Dusza aż paruje z piersi i rodzi plany zuchwałe. „Zuchwały” taki plan poprowadzi Michała przez Matlary itd. dolinkami do Teryego.