Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Trzeba jednak korzystać z tego, co się ma: zaglądam do książeczki i czytam, że iść trzeba, minąwszy kolibę, ku „dwuramiennemu piarżysku”. Ba, nowsza z dwu ścieżek dolinowych kolibę w ogóle omija, pies tedy wie, czy ona w danej chwili za nami czy przed nami. Rozpatrzmy się więc po zboczach, gdzie może być owo dwuramienne piarżysko? Uczyłem się niegdyś w młodości, że z figur geometrycznych dwa ramiona posiada kąt; coś „dwuramiennego” rysowało mi się w myśli w kształcie jakichś smug, czy wzniesień, czy zwałów, rozchodzących się, bądź schodzących pod kątem. Szukam takiej figury na zboczu, nic jednak wyraźnego nie widzę. Ot, możnaby sobie imaginować, że tam, bliżej już ściany stawiarskiej rysuje się na piarżystym stoku coś w postaci ramion kąta z wierzchołkiem u góry; są to jak gdyby bielsze smugi, znaczące drogi staczających się kamieni, ale podkreślam: jak gdyby, — i wątpię, by takie znamiona, subiektywnie tylko, być może, przez nas widziane, mogły być przez przewodnik brane za drogowskaz.
— Sprawdźmy, — powiada p. Stanisław.
— Sprawdźmy, — powtarzam lekkomyślnie.
I zaczynamy się drzeć w pocie czoła na zawalone kamieniami zbocze. Ciężko nam! Słońce przypieka nie na żarty, plecaki brzemieniem przytłaczają do ziemi, kamieniska tańcują pod stopami... Spłynęliśmy potem nielitościwie i — klapa: po całej tej mordędze wyłazimy na... starą ścieżkę do Teryego! Do szatana! — toć mogliśmy się tu dostać przecie,