Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Na Giewoncie rozkoszowaliśmy się, jak dzieci szczęścia, nikt nam nie mącił uniesień: byliśmy sami... Dzień pod wieczór boskim się wprost stał. No, a komentator barografu?... W górach nigdy niczego „wykluczać” nie należy...
Z powrotem puściliśmy się przez Bacug, i dalej na Grzybowiec. Jaka taka choć rozmaitość, no, i maliny w dodatku. Spacer w ogóle wspaniały! Do doliny Strążyskiej zbieglimy jak koziczek stadko, w którym mnie wypadło być — capem.
Sensację budzi nasz wygląd: w barwne szaty powiewne ubrane panienki, wyprasowane przy nich gogusie, z podziwem patrzyli na obłocone nasze szaty, uzębione buty, na mój czekan bezpardonowy, podrapane ręce i mimo wszystko na miny zadzierzyste. Zazdrościli, czy — litowali się?
Uwzięła się wprost natura, by nas czarować! Ciepło, cicho, błękit, jak marzenie... Jaskrawe blaski słonecznego dnia płowieją zwolna... Leciutki, jakby rozpylony róż zabarwia powietrze... Zaczyna się dyskretne płonienie, jaskrawieje... Ot, rzuciła się czerwień na białe piersi Nosala... — faluje na nich, drży: — biel pod róż płatkami... Tak miłość musi wyglądać, gdy się rodzi w sercu dziewczyny... Krzyczeć się chce z zachwytu!...
A z łąk ku reglom aromat siana świeżego bije, upaja niemal... Umrzeć chciałbym w taki wieczór i w takim otoczeniu... — — tylko, tylko cokolwiek jeszcze nie zaraz...