Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ogarniającym ruchem wskazuje teraz na zalesione otoczenie doliny i dla utrzymania kontenansu dodaje:
— Przecie za tym laskiem to już Zakopane...
Obejrzeliśmy go od stóp do głów: ubrany w hawelok jakiś powłóczysty, miejskie kamaszki i kapelusz; wygląda na zasuszonego urzędnika, co o górach zielonego pojęcia nie ma. Ale, że od farsy takiej w górach do tragedii niedaleko, mówię wręcz do jegomościa:
— Pan tu iść nie może, panie. Niech pan wraca z nami.
Żachnął się:
— Wracać? za nic w świecie! Ja mam tamtych kamieni już dosyć na dzisiaj!
— A czy pan wie, że tam, gdzie pan chce iść, będzie jeszcze gorzej?
— Ja dzisiaj wyjeżdżam, proszę państwa.
— Ale tą drogą może pan w ogóle nie dojechać...
Nie zrozumiał aluzji.
— Dziękuję bardzo państwu, ale ja muszę iść tędy.
I gadaj tu z takim, który musi... Ale skoro się upiera, poradziłem mu tylko, by tamtych panów dogonił i przyłączył się do nich. Zaczął się więc pośpiesznie żegnać.
I dziwić się, że wypadki są w górach! Choć, co prawda, takimi niemowlętami, co to „przez lasek wracają do Zakopanego”, opiekuje się jakoś los. O ileż więcej jest wypadków ze średnimi, ba, z pierwszorzędnymi turystami! Tylko podłoże tych wypadków jest, oczywiście, inne.