Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się — dlatego ostrzegła. Ja, co tak fruwać nie umiem, po senatorsku sobie siadam na wierzchu i zwolna przekładam nogi...
Wtem — ojej! — kamień mi się ześlizguje po podłożu, ja zsuwam się na ląd stały, a ta frybra wymyka mi się ku dołowi, całym swoim ciężarem orząc mi po prawej łydce. Lewą nogą szczęśliwie jakoś umknąłem pod podmokły płat. Napór był tym potężniejszy, że nogą wparłem się w inny blok przed sobą i mimowoli kąśliwego tego potwora lotnego wstrzymałem. Zawyłem z bólu: pasem na kilka centymetrów zdarł mi skórę z łydki. Zwinny adiutant rzucił się na ratunek, ale co się stać miało, już się stało!
Wygrzebałem się jakoś, ale boli, ojej! Będęż się jednak przy kobiecie pieścił? Nie, nigdy! — zrywam się do lotu... Dla kurażu zanuciłem sobie:
— Hej, tam, na Krakowie, zdarzył się wypadek... — ale, że mi się noga z „wypadkiem” nie rymuje, a wszystko, coby się mogło rymować mam całe, — więc urywam piosenkę, zwłaszcza, że cienko wogóle śpiewam w tej chwili...
Wchodzimy w dziwny jakiś kraj: wybryk natury... Wąwóz się zacieśnia, boki turni zbiegają, a na drodze, na dnie wąwozu, potworne jakieś leje. To tak, jak gdybyś, człeku, w śniegu, zbiegającym ku dołowi, olbrzymią butlą ściany co jakiś czas powgniatał. Półcylindryczne takie wygładzone leje zmieniają wąwóz w łańcuch kaskad, pooddzielanych poziomymi przerwami. Kotły to, widać, powybijane przez wodę, ale co za cuda dziać się tu-