Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/153

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

przykro mi się przypomina, a i panienka skarży się na ból w kostce. Mimo to ucieka: muszę ją osadzić. O, młodość — to potęga! Raz sobie to powiedziawszy, biorę się do wyzyskiwania sytuacji: sprawną p. Marysię mianuję adiutantem.
— Niech no pani tam poskoczy, czy jest obejście?
— Proszę sprawdzić, czy to nie znak czasem? itd. itd.
Rzucam nakazy, wcieliwszy się w poważnego wujka; adiutant sprawia się gracko.
— Baczność! — woła — pierwszy próg geologa! Obchodźmy na prawo!
Istotnie, próg. Ale to fraszka; miał też o czym mówić... Myślimy teraz o tym „drugim” niebezpieczeństwie „przy świerku”. Ale ponieważ do zasięgu drzew daleko, więc możemy sobie aż do skraju lasu iść spokojnie dnem zwężającego się wąwozu. To chyba jasne...
Ogromny płat śniegu przed nami! Wąziutkie tylko przejście zostało między śniegiem, a grzędą boczną. Posuwamy się tym przejściem. Naraz woła adiutant:
— Ostrożnie, panie! — kamień ten niepewny! — i podskoczywszy naprzód, wskazuje cetnarowy, dziwnie jakoś przez wodę na okrągło obrobiony głaz. Jechał już, widać, z góry niegdyś, bo leży luźno na innym większym kamieniu. Szatan mnie skusił, że nie przejąłem się ostrzeżeniem, ale nie przypuszczałem na oko, by ta „frybra” tak chwiejną tu była. Kamień blokował poniekąd przejście. Panienka nóżką go musnęła i sfrunęła, zachwiał