Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/149

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

niknione ściany zielone, byle tylko stało się zadość hasłu: w lewo i w górę!
Cierpliwość jednak ma granice i w górach...
— Panno Marysiu, nie dajmy się teroryzować drukowanym i niedrukowanym łgarzom i idźmy w dół!
— Idźmy w dół! — powtarza jak echo.
Zeszliśmy: człapie jakiś góralina.
— A trafim tu na Kobylarza?
— Ano treficie... — I znów na lewo pokazuje ku górze. A więc znowu w ten las? Nie głupim... Idźmy prosto. Jeszcze trochę mordęgi, raczej dużo mordęgi, — i mamy jakieś znaki; skrzyżowaliśmy się, widać ze ścieżką od Wantul. Ale ot — urwiste skały Kobylarza na lewo. Mapa drogę znaczy nad skałami, my idziemy pod nimi: oczywiście zmyliliśmy, ale to nic, zaraz Wielka Świstówka i z niej podejdziemy na górę. Wariant to więc tylko dla wariatów — ta nasza droga. Trzeba było iść „bez wirch”.
Wydostajemy się na Świstówkę. Dziwny zakątek! Jak gdyby przez omyłkę łączka ta tu się dostała... Amfiteatr, okolony od północy regularnymi dość zwałami kamieni — ślady lodowca. Pośrodku łączki formalne organy z kamieni: wysokie głazy o ściętej powierzchni czołowej, żłobkami pionowymi poorane wzdłuż. W nocy o księżycu tu przyjść, — a kto wie, czy skrzydlaci rycerze końmi do turnieju nie zatoczą, zwałów zwiewne mary nie obsiądą, a organy nie zahuczą, śląc tony kamienne do lóż — dolinek Mułowej i Litworowej...