Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

swobodzie poczuje, leci, gdzie je nogi poniosą, i dziwi się potem, dokąd zabiegło...
— Młode źrebię, — dopowiadam sobie złośliwie, — tak, ale stary koń?
Wkrótce znaleźliśmy się na hali pod Przysłopem; dopytujemy się dla pewności spotkanych juhasów, którędy tu na Kobylarz? Ci się zdziwili, że są jeszcze amatorzy tacy wrażeń mało wybitnych, i zaczęli nam coś wykładać zawile, z czego uchwyciłem tylko ostrzeżenie:
— Nie trzymojcie się dołu, ino bez wirch!
Co prawda, to nie wgłębiałem się w treść wyjaśnień, boć takie pytania rzuca się najczęściej — ot przez grzeczność, aby czymś zagadnąć przechodnia. A może szkoda... Wyszłoby wtedy na jaw, że zgoła niepotrzebnie zbiegliśmy na halę, bo na Kobylarz idzie się górą po zboczu Skoruśniaka, odrazu z przełęczy; to miało zapewne znaczyć owo zastrzeżenie „ino bez wirch”, ale czemu do diaska, wyraźnie nie powiedzieli: wracajcie na przełęcz.
Pociągnęliśmy tedy w głąb Miętusiej. „Przez niedopatrzenie” miałem przewodnik z sobą. Ten wyraźnie opiewa, że z hali pod Przysłopem idzie się na Kobylarz w kierunku południowo-wschodnim, zboczem Siwarowego; droga zrazu wygodna, gubi się dalej wśród lasu — trzymać się musimy wciąż w lewo i postępować ku górze. Czy tu choć wyrazem wspomniano, że idzie się od przełęczy? Skutek taki, że samiśmy zaczęli manewrować sobie „w lewo w górę przez las” i zaleźliśmy w taką gęstwę, że wprost płakać się chciało! Podrapani, z naręczami szpilek za kołnierzami, biliśmy głowami w nieprze-