Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Roztokę, z Gładkiego na wschód, — szczerym afektem zapłonęły mu oczy.
Miał też dzisiaj poglądową lekcję lokomocji, takiej mimowolnej... Zejście ku Siklawie w pewnym miejscu przecina spory płat śniegu, — o, bo śniegów w tym roku w górach aż za dość! Zagadawszy się, ile że jestem dziś rozlewną krynicą informacji różnych, stąpam jakoś po fuszersku na on płat i — lu! jadę wprost ku zerwie po stoku! Szczęściem, że na dwa — trzy metry nad skrajem płat się kończył, — inaczej... — Nie przerażenie, zdziwienie mnie zdjęło: ja, com... — ale próżno się tłumaczyć: patrz, ucz się panie Felicjanie!
Speszony mocno, straciłem wymowę. Tak mi potrzeba było zagłuszenia nerwów, że zostawiwszy towarzysza „na chwilę” na Gładkim — niech się upaja widokiem! — pobiegłem kłusem niemal na wierzchołek Opalonego. Dopiero gdym się zziajał przykładnie, bo piła to jest niepoślednia ten Opalony, wróciła mi równowaga. „Chwila” wydłużyła się nieco; towarzysz już zębami grał z wieczornego chłodu; to też puściliśmy się w cwał po ohydnej ścieżce, na której kamienie niby zęby stuletnie w gębie czarownicy, każdy w innym sterczy kierunku. Pęd wstrzymaliśmy dopiero w gościnnych ramionach Michała, który już pięćdziesiąte piąte piwo w schronisku dopijał...
Atmosfera tu dzisiaj nie za przyjemna; wolimy na omówienie programu wycieczki przenieść się do pokoju pp. Michałostwa; spanie bowiem w schronisku — zabezpieczone. Zaraz na wstępie czuć przezorną rękę Michała: znanyć to przecie menażer, go-