Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

I tu uścisnąłbym łapki pięknej rzymianki, gdybym się... objawów własnej konfidencji w takich warunkach trochę nie obawiał: bo, oto, głosem beztroskim zapewnia mnie towarzyszka, że czuje się wspaniale, że nie boi się niczego, że owszem wdzięczna mi jest, iż ją odrazu w sedno rzeczy wprowadziłem; tak sobie właśnie wyobrażała urok wycieczki górskiej... Było w tym kurtuazji nieco, ale była i szczerość, — czułem to!
Uspokojony jako tako, zaczynam znów taniec po ścianie mrocznego kotła na kilkadziesiąt metrów nad kamiennym jego dnem, bez możności zejścia na owo dno. P. Jadwiga dzielnie mi sekunduje: to się opuszczamy po chropawych skałkach, to wspinamy z powrotem na głazy, to trawersujemy po załomach i listewkach. Odtworzyć sobie tego nie podobna; ogólnie tylko powiedzieć mogę: piekielną sarabandę tańczyliśmy w mroku na urwistej ścianie...
Czy należało się tak bądź co bądź hazardować? czy wolno było? Oczywiście, nie! a jednak trzeba przejść taki moment psychologiczny, by zrozumieć, że nieprzeparta jakaś siła pcha w takich chwilach, że łamie ona wolę i za uszy wprost ciągnie w głupstwa... Jesteśmy tu przecie może o parę kroków od jasnych owych kamieni, — za kilka minut, za minutę, za pół, bieda może się skończyć — jakże załamać ręce bezradnie i siąść? — Jak skwitować ze zwycięstwa, które się wydaje tuż — tuż? Ten właśnie przełomowy punkt decyzji tak jest trudny...
I oto w tańcu tym obłędnym naraz wykrzyknik wyrwał mi się z piersi: Wygrana! Stoję przy jas-