Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ba, przyczaiły się... A może to to? — i pokazuje mi coś, czego ja nie widzę.
— Może i to... pcham się w tym kierunku na inną jakąś perć... Nie widzi mi się, ale wbrew nadziei, nadziei się chwytam. Nic z tego: rozchodzi się i ta perć po kościach. Jezus Maria!
— Nie podobna tak się wciąż wracać do punktu wyjścia — mówię — bo utkniemy tutaj. Ot, bieli się tam coś niżej: opuszczę się na dół po ścianie. I opuszczam się ostrożnie na jakiś upłazek; diabli wiedzą, po com ja tu wlazł? Chcę wrócić: nie puszcza... Co robić? co robić?
Jam ci wiedział, co robić należy: siąść trzeba było na kamyczkach, towarzyszce zalecić to samo i może znów w anegdotki, oczywiście mniej wydekoltowane, do rana się zabawić. Ale jakże to? Młodą dziewczynę, która w górach nigdy nie była, tak sobie uprowadzić z towarzystwa i gdzieś jej pod niebem kazać spać? — bez światła, bez maszynki, bez odzienia cieplejszego? Gdybyśmy nie opowiedziawszy się nikomu, byli wyszli i gdyby nas nikt nie oczekiwał, biedy by nie było: taka noc w pogodę, miłym wspomnieniem mogłaby pozostać, — przynajmniej dla mnie. Ale dzisiaj? — tamci się przecież zaniepokoją: Pan Jan podmalował już tam tło... Pogotowie gotowi wysłać... Ambaras ludziom robić?... A drwiny jutrzejsze?... a...? — czy ja wiem co...
— Panno Jadwigo, dopóki jeszcze cokolwiek widać, musimy się z tej pułapki wydostać! Tu, choćbyśmy krzyczeli wniebogłosy, nikt nas nie usłyszy. Pozwoli pani jeszcze próbować?