biegły w interesach, inaczej zapatruje się na kwestyę zapewnienia mojej przyszłości, a komornik inaczej — na wszelki wypadek atoli byłem pełen otuchy pod tym względem. Jedno tylko czułem dobrze. to jest, że trzeba mi było przestać być „maminym synkiem“, bo nie będzie już komu pieścić „Mundzia“. — Postanowiłem to silnie — lecz niech mi wolno będzie nie wspomnieć, ile łez wylanych w ukryciu kosztowało mię to postanowienie.
Szybko upłynął krótki czas, przeznaczony jeszcze na pobyt mój w Żarnowie, i po upływie ośmiu dni od wyjazdu p. Klonowskiego zjawił się pewnego południa żyd, arendarz z Hajworowa, który oświadczył, że „przyjechał po panicza. Wyobrażam sobie, że skazani na śmierć, gdy się dowiedzą, że nadeszła ostatnia ich chwila, muszą doznawać podobnego uczucia, jakiego ja wówczas doznałem — i pojmuję także, dlaczego żaden prawie z nich nie płacze, nie słania się po ziemi, nie załamuje rąk i nie rwie włosów z rozpaczyija nie robiłem tego wszystkiego, choć szedłem, jak na stracenie. Rzeczy moje, których główną część stanowiła spora ilość książek, spakowane były oddawna; pani Wielogrodzka skompletowała moje przybory podróżne parą pieczonych kurcząt, mnóstwem bułek, jednym workiem jabłek, a jednym orzechów i znaczną porcyą gruszek, smażonych w miodzie według własnego jej sposobu, na prawdę wybornego. Potem p. Wielogrodzki zawołał mię do swego pokoju i przemówił do mnie jak ojciec, wyprawiający w świat rodzonego swojego syna, wsunął mi w rękę dwadzieścia guldenów „na drogę“, i tak czegoś prędko odwrócił się i począł patrzeć pilnie przez okno na ulicę, że już więcej twarzy jego nie widziałem. Pani Wielogrodzka obwinęła mię we wszystkie płaszcze i szale, jakie były w domu, aż byłem podobny raczej do sporego zawiniątka, niż do studenta z trzeciej klasy gimnazyalnej, potem wetknęła mi W kieszeń jeszcze jakiś banknot, a nakoniec spłakaliśmy się z Herminą i dobrą jej matką na pożegnanie tak, że na wspomnienie tego rozstania jeszcze dziś na płacz mi się zbiera, choć już tylko z rozrzewnienia nad dobrocią, jaką doznałem, i którą nie
Strona:Jan Lam - Głowy do pozłoty Tom I.djvu/62
Wygląd
Ta strona została przepisana.