Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/89

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Napróżno lęka się pani — odpowiedział z uśmiechem ledwie uchwytnym.
— Nic nie mówi, tylko tak szybko oddycha...
— Właśnie myślałem, co mam powiedzieć i czy wogóle mam powiedzieć?
— Jeśli to pana nie męczy?...
— Bo, mnie się zdaje, że to może byłoby lepiej... wie pani tak właściwie już na tamtą stronicę... Co? Może zła myśl?
— Eh! Wogóle pańskie myśli!...
— Właśnie o to chodzi, o te myśli... Coś się wywali, wypsnie z pomiędzy kości i skóry, coś takiego, że doprawdy śmiechu warte i... ani rusz podźwignąć... Myśl lata, krąży, jęczy, wącha, gada, przemawia a tamto leży, jak kamień, pod którym wszystko się spłaszcza, maleje, rozkłada.
— Niewiele rozumiem! Jakie pan ma gorące ręce!
Klemens ściągnął brwi. Odwrócił twarz do ściany, nadto już bowiem oczy palące powieki wywiercały się z orbit i wcałowywały głód swój w ciało Heleny. Zamknął je. Gorączka żarła bezlitośnie.
— Może pan zaśnie? — spytała cicho.
— Nie, nie! Niech pani nie odchodzi! Нее... — wychynęło do ust z serca spieszczone imię Heleny, błogością niewysłowioną rozpłynęło się na wargach, zajęczało w pokoju błaganiem najgłębszem.
Helena usłyszała to przywołanie, odczuła i zrozumiała je instynktem tyle lat ćwiczonym. Znajome uczucie wstrętu oblało ją od głowy aż do stóp. Poczuła obmierzły zapach chuci męskiej. Jako odpowiedź z cynizmem niezrównanym rozwłóczyła spojrzenie