Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/88

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

pewnego czasu — wciąż jedna i ta sama. Była nią Helena.
Wnet po rozmowie, a raczej po onej spowiedzi Heleny, Klemens drzwi dotychczas zabite na głucho i ślepo, a łączące dwa pokoje, kazał otworzyć. W wielkiej próżnej przestrzeni przepadł sens i wartość owej małej szczeliny, jak przepadła wszystka wielkość wyobraźni w zadręczającej pewności.
— Nie zdołam nic! — kończył każdą część niby rozdział książki — rozmyślań i zważeń.
Widział ją ciągle. Poznał jej ruchy, myśli, głos. Częstokroć podczas nocy w szczerem zatroskaniu o jego zdrowie, gdy zdawało się jej, że nie śpi, przychodziła do jego łóżka w samej tylko koszuli. Wówczas Klemens, udając, że w śnie trwa, obejmował kształt jej przez wąską szparę zdradliwie niedomkniętych powiek wzrokiem nadewszystko chciwym. Nie domyślała się niczego, nie przeczuwała nic, mimo, że rozrastała się w nim, jak żywioł.
Pewnej nocy Grudowski sam zbudził Helenę i przywołał ją do swego pokoju. Przyszła. Gorączka trapiła go owej nocy bardziej, niż wszystkich dni poprzednich. Kaszel raz wraz darł piersi, niby szmatę parcianą suchą, grubą, lecz zbutwiałą. W dłoniach miał ogień. Ciało gotowała pod kołdrą sucha para. Sen czepiał się powiek, by odpaść już po minucie. Helena usiadła na łóżku i zalękła się bardzo. Klemens nie mówił, nie powiedział jeszcze ani słowa. Nie spuszczała oka z jego twarzy. Uśmiechnął się wreszcie.
— Straszy mnie pan! — szepnęła cicho.