Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ulic, sumę kilku rubli, za które, zdawało się jej, że świat cały bez targu nabyć może. Majątek istotnie wystarczył na długo: tydzień bowiem okrągły zepchnęła za siebie, nie troszcząc się wcale o jakiś środek nadzwyczajny, lub nowy sposób teoretyczny, duchowo-myślowy, niezawodnie głód zaspakajający. Pustka w kieszeni podmówiła ją do napisania całego szeregu listów z prośbą o pożyczkę pod adresem różnych dawnych znajomych mężczyzn, którzy kiedyś obiecywali: bądź to na rękach ją nosić, bądź zasypać kwiatami, bądź stworzyć jej życie królewskie, urodzie i wdziękom jej należne. Kilka listów rozproszonych według, z trudem wystylizowanego szablonu, zawiodły Helenę zupełnie. Pomysły wyczerpały się podobnie, jak siły fizyczne. Znowu po dniach przymierania głodowego, rozmyślań i walk wewnętrznych, nieustannych potępień się i naprzemian usprawiedliwiań, Kosińską targnęła rozpacz. Przekonała się miarą zimna, jak ciężar żelazny, rzecz ważąc, iż trzeba sny swoje i drogę marzeń, najbielszemi kwiatami usłaną, zbrukać i pokalać, by dnia błogosławionego doczekać. Z namyślań tedy, poszła zanurzyć się w błocie gęstem i lepkiem, dla niej zaś tylko w poziomie ohydy, która nigdy, przenigdy nie dotknie cuchnącym oddechem swoim niepokalanej istoty jej życia.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Klemens spotykał się z Heleną bardzo rzadko. Traf prawdziwy zezwalał im tylko na wymianę spojrzeń, lub słów bez znaczenia. Oboje zdawali się unikać nawet tych przypadkowych chwil koniecznego obco-