Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Znów zabija Niemców? — zauważył z uśmiechem.
— Aha, znów zabija Niemców!
— Ciekawy jestem, czy z równą pasją...
— Otóż, drogi panie, tam go już pan nie sięgnie, jestem spokojna!
— Przepraszam panią, za kogo właściwie pani mnie bierze? — zapytał Klemens, natrafiwszy w myślach na domysł zgoła dla niego szczególny.
— Za kogo? Ha, ha ha!... Pan sądził, że ja się odrazu, albo wcale na panu nie poznam! Niestety miałam już do czynienia z takimi, jak pan.
— Mianowicie?
— Mianowicie ze... ze szpiclami!
— Jakto? — Klemens wstał dotknięty głęboko, wnet jednakże opanował się i usiadł.
— Obraziła pana ta pospolita nazwa pańskiego fachu?
Klemens nie mógł powstrzymać gorącej fali zawstydzenia, bijącej od ciała do wewnątrz mózgu. — Czyżby wiedziała o tem, że podpatrywałem ją na każdym kroku? — pomyślał, uciekając od niej patrzeniem w kąty pokoju najciemniejsze.
— No? Słucham! Dlaczegoż to łaskawy pan zamilkł po tym szlachetnym odruchu oburzenia.
— Cóż odpowiem pani na to zaszczytne posądzenie mnie o specjalność, jakąkolwiek bądź specjalność? Chyba że: niestety nie, albo raczej: na szczęście nie jestem ani ministrem, ani lekarzem, ani malarzem, ani agentem śledczym, ani nawet kochankiem. Zaraz, zaraz!... Pani jest tak piękna!...