Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/39

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

beztroskiej pochyłości życia w przepaść obecnego śmiertelnego zatroskania. Zbłąkany i błądzący w mrocznym i chłodnym tumanie odmętu rozłąki. Czepiały się więc onej tajemnicy w chwilach bezbolesnego odrętwienia myśli, niby leki cudowne stamtąd zażywając i siłę czerpiąc do przeżycia jeszcze godziny, jeszcze dnia, jeszcze tygodnia.
Rano otrzymała list od niego. Trzymając na kolanach od kilku już godzin to najświętsze pisanie, wplatała między wiersze i słowa znaki przypomnień: ulice całe, domy, spojrzenia, pieszczoty, lęki i znowu domy, aleje ogrodu, twarze obce nienawistne i znowu pieszczoty, lęki, szepty i twarz ze wszystkich wybraną i tak bez końca: obrazy, hieroglify przez nią tylko widziane i dla niej czytelne, kształty, dźwięki, słońca, mroki — całą tą wszystkość minionego szczęścia, zapisaną w sercu i mózgu, wplecioną w nerwy i wsączoną przez krew.
Do pierwszego słowa listu, do spieszczonego jej imienia, do dwusylabowego jej imienia „Heluś!“ nawiązywała, jako przeciwieństwo, tem bardziej wynoszące ważność tego zdrobnienia, ponury wyraz twarzy kochanka, siłę jego ramion i spiżowość całego ciała. Omartwiałem sercem wczulała się w ciepło kochankowej łaski, odszeptując głosem najtkliwszym imię jego, odpowiedź dziękczynną, znak kornego uwielbienia.
Zdania: „Od trzech tygodni jestem na froncie!“ — umysł jej zdawał się zupełnie nie przyjmować. Oczy spełzały po niem, jako po wiadomości drugorzędnej bez ważniejszego znaczenia. Przemartwiona