Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/31

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

„Muszę czem prędzej zniszczyć jej ślady. Podrzeć zaraz wszystko, co spisała moja ręka, odebrać słowom ich znaczenie“.
„Pogadajmy lepiej z duszą termometru. Tak sobie cichutko, sam na sam“.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Listopad jest jednym z tych miesięcy roku, kiedy nawet podleczony suchotnik czuje się mocno onieśmielony. Żyje ukradkiem, myśli pośpiesznie i bojaźliwie, chodzi chyłkiem, podczas snu budzi się często i ustawicznie lęka się czegoś. Wyobraźnia, nadmiernie podniecona przez gorączki ponocne, maluje przed oczyma obrazy pełne grozy. Wyczerpanie i osłabienie — właściwy stan suchotników podczas dnia, każe wszystkim zamiarom i nadziejom odwrót w głąb chorego organizmu. Noc napełnia mózg życiowemi nieprawdopodobieństwami — dzień opróżnia go z życiowych prawdopodobieństw. Jedyną chwilą pełni władz umysłu i zmysłów jest godzina zmierzchu. Suchotnicy wówczas wyzyskują niejako nieporozumienie się dnia z nocą na swoją korzyść. W tej godzinie przesilenia łapczywie podejmują porzucone plany przyszłości i rozwijają je, jak ludzie zupełnie zdrowi i silni.
Klemens Grudowski znał ten miesiąc. Od kilkunastu lat rok rocznie płacił mu daninę. Próżno starał się jakimś przemyślnym sposobem ominąć go. Czas jednak nie dał się oszukać. Treść jego wyglądała i straszyła w głębi perspektywy. Kiedy się zbliżyła, wchłaniała w chłód wilgotny, złowrogi. Onieśmielała i zacieśniała życie brudnem, płaczliwem zachmurzeniem.