Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/234

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

leniwie kładąca swą pieściwość na zdrożone stopy, spłynęła, jak słodka dojrzałość owocu winnego na spalone wargi. Zjawiła się jak tęcza. Seweryn aż zdziwił się wszystką krwią i sercem, wyraźnie słyszanemi w biegu swoim, że odgadła tęsknotę ich, wolę i zamiary.
Pochylił się, wtulił wargi w jej włosy, następnie rozwiązał je i rozrzucił po plecach i ramionach. Klęczała przy nim cała skupiona w chwili do czekających ócz podobnej.
— Czerwiec, lipiec, sierpień... — odliczył Seweryn miesiące od powrotu z Francji — a przedtem jeszcze pięć lat — mówił dalej głosem cichym, drżącym i bojaźliwym — pierwszy raz tak sami zupełnie... Wiesz i ta rana zagoiła się, nie boli już nic. Przysuń się bliżej, albo... poczekaj...
Podniosła głowę i zajrzała w jego oczy. Błyszczały blaskiem niespokojnym, migotliwym, dawnym.
— O tak, usiądź tu na kolanie.
— Sewuś!
— Boisz?
— Taka ciężka jestem, jakżesz tak?... ja?...
— No siądź, choć jedno, ale mocne... czekało tak długo, tyle lat... No nie bój się, połóż głowę, no tak! Drżysz?
— I tobie drży ręka i cały...
— Po tylu latach...
— Co Sewuś, po tylu latach?
— Sami. Nie czujesz? Jak dawniej.
— Jak dawniej? — powtórzyła pytaniem, nic nie pojmując ze słów jego, nie rozumiejąc jego szczegól-