Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/230

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wrażając nietylko dwojga ludzi, ludzi ze sobą zwartych fatalnie, lecz i sprzętu każdego. Rozwartemi ślepiami ciszy nadwieczornej pytał ich o jutro. Nieomylnością swej niemowności odpowiadał ich zamyślenia przyszłość. Męczył. Szczególnie o zmroku wieczornym i w każdą bezsenną godzinę nocy. Rankiem zamierał, tracił się w pyle słonecznym, w wilgotnej świeżości budzącego się dnia marniał i szedł w porannej, chóralnej modlitwie wszechstworzenia.
Twarz Witana opaliło słońce. Wniknęło w oczy blaskiem. Skrzepiło ciało i myśli. Wracało poczucie siły. Mięśnie ramienia stężały. Resztka uda wwykła, prawie że nerwami wwiązała się w protezę.
Pewnego przedpołudnia, gdy Helena, jak zazwyczaj, dni tyle poprzednich ubierała Seweryna, dostrzegła, że z rany w pachwinie opadła twarda skorupa. Przypatrzyła się ciemnej, czerwono sinej szramie ze zdziwieniem i nie powiedziała nic Sewerynowi o tem, co zobaczyła. Wiedziała, że jego drażniło i niepokoiło to ostrupienie rany tak długo ropiącej i bolesnej, a przecież nie powiedziała mu o swojem odkryciu. Na pytanie: dlaczego zatarła nowinę? — nie umiałaby odpowiedzieć. Samotność, niby trzeci, obcy człowiek, podpowiedziała jej konieczność milczenia, zdawało jej się przytem, że stało się to nie za sprawą jej miłości, nie za wolą jej, lecz przeciw niej. Już oddawna, od owego popołudnia, kiedy wspólnie z Sewerynem biedziła się nad dopasowywaniem protezy, zauważyła i odczuwała z dniem każdym coraz bardziej jakowąś krzywdę sercu jej wyrządzoną. Częstokroć w nocy, zbudzona nagle, wpatrywała się w twarz śpiącego ko-