Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wykłe, stały w biernem półomdleniu, czekając cierpliwie nocy. Wszystko było pokryte grubą warstwą kurzu, miejscami zeskorupiałego.
Do pokoju Grudowskiego wkłębiały się przez otwarte okno, coraz to nowe żarne powiewy, staczały się ze ścian na sprzęty i pełzały po nich leniwie i ciężko. Klemens dusił się w tej gęstej spiekocie, rozwieszając co pewien czas na poręczach łóżka mokre ręczniki. Z otwartemi ustami leżał nawznak docna wyczerpany, bez sił, bez zamiarów, chęci nijakich i krzty woli. Czekał. Czekał na coś, co się w jego przekonaniu najniezawodniej stać miało i to w godzinach, może dniach najbliższych. Dopuszczał w bladych, wysuszonych myślach, że to coś, to może śmierć. Od przypuszczenia tego jednak opędzał się skwapliwie, rozumując, że jeżeli śmierć, to dla niego, osobiście dla niego, nic się nie stanie, nic nie zajdzie.
— Moja śmierć dla mnie, to żadne wydarzenie, żaden wypadek! — powtarzał sobie szeptem wniosek swych przemyśleń. — Śmierć moja dla mnie jest niczem innem, tylko mocno spóźnionym telegramem — dochodzi mnie wtedy, kiedy mi się absolutnie nie chce, ani nawet mogę tekstu jego odczytać. To nie dla mnie! Stanowczo musi się stać coś zgoła innego.
Mimo rozumowania, jak mu się wydawało, pod każdym względem doskonałego, czuł lęk, zatrwożenie najzupełniej fizyczne, panujące nad resztkami woli. Z pod władzy tego lęku uciekał do pokoju Witana i Heleny. Za każdym razem, gdy przekraczał próg ich mieszkania, miał ważenie, że w milczeniu dwojga kochanków kryje się radość powitania człowieka nie-