Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/201

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

świetliła diamentowym blaskiem wielkich łez, raniących wyschłe spojrzenie ócz Seweryna.
Zapatrzyli się w siebie wzajemnie, jakby wzajem siebie pytając: azali śmierć jest największą ofiarą?
Kuśtykając, przy pomocy Heleny, Seweryn przeszedł swą zwykłą drogą wieczorną od fotela przy oknie do łóżka.
Wymajaczyły mu się w sennem widzeniu, do łez Heleny podobne, w pamięci wciąż żywe i jasne, czterolistne kwiateczki bzu a z poza nich czyjeś czyste, przeklęcie czyste oczy pełne litości.
Późno już było. Mrok tego wieczoru był bardziej, niż zazwyczaj, nieprzenikniony, ciężki i gęsty, jakby utrudniający każdy ruch, każde powiek rozwarcie.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Dnia trzeciego od owego wieczoru, kiedy to Seweryn pytaniem swojem wwiódł Helenę w labirynt najgłuchszych zamyśleń i zamroczył jasność spoglądania w przyszłość, najnieoczekiwańszy dla obojga wszedł do ich pokoju Grudowski. Wejście jego było tem bardziej niespodziewane, że tego samego rana Marcelowa oświadczyła Helenie, że:
— Ten panin sąsiad nima już bardzo czasu żyć, całom noc kostucha go namawiała do siebie.
Grudowski, istotnie, taki był blady, jakby o przezroczystej skórze na policzkach, taki wysuszony i niepewny w najmniejszym ruchu, że można było przypuszczać, że dzień i godzina jego spotkania z kostuchą są dokładnie przez nich omówione i ustalone.
Seweryn nie znał go jeszcze, nie widział ani razu