Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/185

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

na wybrzeże, Helena po spakowaniu i zabraniu rzeczy pojechała wprost do szpitala.
Seweryn leżał już ubrany. Długi granatowy szynel skrzętnie pokrywał kalectwo. Płaski rękaw wsunięty do kieszeni szynela, mimo, że świadczył o braku ręki, dawał potrzebne dla oka wrażenie całości ludzkiego ciała. Jeszcze mniej raził wzrok brak dolnej kończyny, którą naturalnie wypełniała czerwona, szeroka nogawka spodni.
Dwa, ledwie dostrzegalne, o dziwnej treści uśmiechy Heleny i Seweryna spotkały się przy pierwszem powitaniu spojrzenia oczu. Po pokoju przebiegł cień obudzonej w pamięci przeszłości dwojga.
Wniesiono nosze, na których dwaj sanitarjusze wynieśli Seweryna aż za łuk starej bramy, gdzie czekała karetka szpitalna. Cały niemal personel szpitalny żegnał sierżanta Witana. Wewnątrz pojazdu u wezgłowia rannego na małej wąskiej ławeczce usiadła Helena, z zewnątrz stojąc na stopniach, jechali dwaj sanitarjusze. Gdy karetka wyjechała za bramę, Witan posłyszał sucho, lecz głośno podaną komendę: Prezentuj broń! — następnie szczęk wyjmowanych szabel i odtrąbioną pobudkę Legji Cudzoziemskiej. Po ciele rannego przebiegł dreszcz, żółtą, wynędzniałą twarz rozświetlił uśmiech. Ktoś rzucił w okno karetki: Cześć bohaterowi! Po obydwu stronach jezdni wyszeregowani dragoni prezentowali broń. W perspektywie ulicy orkiestra grała Marsyljankę.
— To dla mnie tak! — zwierzył Helenie głosem cichym, lecz ożywionym.
— Dla ciebie, jedyny mój bohaterze, dla ciebie!