Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/179

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wrażeń ciało Heleny pragnęło odpoczynku. Ciążyło, łamiąc wolę duchowego skupienia się i zważenia wszystkiego, co się w głębi bytu dokonało.
Ręce zsunęły z ramion białą bluzkę, zepchnęły z bioder gładką, podróżną suknię. Cienka, miękka bielizna, pozwalająca przez przejrzystość swoją widzieć nawet kolor ciała, spędziła znów myśli Heleny na stopnie ołtarza jej ofiarnych ślubowań. Bez zwykłej wieczornej pracy nad rozczesaniem długich włosów, przeglądu swego ciała, wypatrywania wszystkich jego najdrobniejszych zmian, wsunęła się pod chłodną kołdrę. Zgasiła światło, zwinęła ciało w bujny kłębek, jak prawidłowo napisany znak zapytania i oddała się cichym, przedsennym marzeniom. Razem z dalekim pogwarem miasta przez wysokie, wąskie okno wpływało do wewnątrz pokoju światło jasnej, pogodnej, lecz bezksiężycowej nocy.
Długo nie mogła zasnąć. Na granicy jawy i snu wyobraźnia snuła osobliwe obrazy:
Oto zdaje się jej, że idzie szeroką, opuszczoną drogą, aż do krzyżowych rozstań, gdzie z pod ziemi, w budzących się jutrznianych blaskach, wynurza się sylweta ciemnej, samotnej świątyni.
Nieustępliwie, ciągle, niby rama obejmuje cały świat wyobraźni łuk starej, mchem obrosłej bramy, prowadzącej na puste, wilgotne podwórko szpitalne.
Wchodzi Helena do wnętrza chramu. Nie widzi ścian, nie czuje już oparcia dla stóp swoich. Zapatrzona w świetlistość krwawą wielkiej, z podglebia wyjawiającej się tarczy, płynie coraz lżejsza do rozpiętych na tle jej ramion, do pochylonej śmiertelnem