Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/176

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

suchych, gorących palców przywarły wargi, wpieszczając w nie jakowąś zwycięską w pokorze cichość.
— Helu! — szepnął Witan z trudem, słabym, ledwie znajomym dla pamięci, szeptem.
Pomagała onemu szeptowi warg cała twarz, nadewszystko zaś wzrok smutkiem zasnuty. Wsłuchała się tedy Helena czarem swoich wielkich ciemnych oczu w dalszą mowę przygasłych źrenic kochanka. Czuciem rozumnem chwytała drgnienia bladych ust, straszną spowiedź czyniących.
— I ręki...
Wzrok jej dostrzegł brak lewej ręki... Odcięty rękaw koszuli spięty, czy zaszyty wyglądał, jak jasny sęk brzozy po oderwanej wichrem gałęzi.
—...I nogi prawej... i cały jak szmata — mówił, jakby spowiadał jakowyś rzucony między nich grzech śmiertelny, tajemny. Ruchem nagłym, krótkim zeszarpnął z siebie ciemne, brunatne przykrycie.
— Nie odkrywaj, jedyny — poprosiła, naciągając zpowrotem kołdrę na te resztki ciała ludzkiego — dobrze tak.
Po twarzy jej rozpłynął się jasny obłok, niby pierwszy uśmiech dziecka witającego słońce. Przejęło ją, jak dreszcz czystej rozkoszy, poczucie wielkiej miłości. Zdawało się jej, że dawne jej uczucie to bluźnierstwo wielkiej miłości, licho obrobione szkło, chcące naśladować zawisłą nad ziemią gwiazdę wschodu. Na utwierdzenie miłowania swego obecnego obnażyła stopę rannego i zaczęła kryć ją pocałunkami.
Witan leżał bez ruchu. Kalekie ciało jego pogrążało się we mgle niewymownego zadowolenia. Od żółtej,