Strona:Jan Żyznowski - Z podglebia.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Drzwi tylko gładkie jaśniały jeszcze, broniąc się przed bliskiem zatraceniem w ciemnem omdleniu nocy. Z korytarza wpadło stłumione echo drobnych kroków. Przez uchylone drzwi wsunęła się do pokoju czyjaś ręka. Z góry trysnęło i zalało cały pokój miękkie, łagodne światło. Helena wstała, razem z nią, zdawało się, powstał z mroków wszystek kształt sprzętów jeszcze przed chwilą niewidnych, milczących, zamarłych na czas powitania się kochanków.
Razem z pierwszem spojrzeniem na rannego wdrapały się w piersi Heleny ostre, zakrzywione szpony. Targnęły sercem, przeorały je głęboko i razy bolesnych tysiąckroć. Z szarożółtej twarzy leżącego, z jam ciemnych, głębokich wyogniło się na spotkanie jej oczu patrzenie zwycięskie, pokonywające wszystek ból. Zasłuchały się myśli w okrutną prawdę mowy widzenia.
Łóżko wąskie, żelazne, szpitalne wojskowe. Dwie małe poduszki, białe, obojętne z obowiązku uległe. Szmat dery brunatnej i majaczący pod nią kształt, niby dno żywych, rozkołysanych fal jej pamięci. Na szorstkiej kołdrze długa, dziwnie długa bezwładna ręka. Palce suche, żółte, podzielone grubemi wiązaniami stawów.
Spojrzenia Heleny, bezwiednie starające się przez dłuższą chwilę ominąć głowę leżącego, rzuciły się nagle na gładkie, woskowe o zapadniętych skroniach czoło, na suche, jakby krwią zlepione, strąki czarnych włosów, na wtłoczone do wewnątrz policzki, na płomienie oczu zasutych popiołem niezmierzonego cierpienia, zaciągniętych dymem rozpacznej bezwoli, na martwe,